Norbi 21
Piłkarz A klasy
Offline
Wiadomości: 41
|
|
« Odpowiedz #56 : Lipiec 11, 2012, 23:20:14 » |
|
Uśmiech
Około trzech tygodni temu wybraliśmy się na kamping w Parku Narodowym Huntsville w Texasie. Znamy się bardzo dobrze, więc często gdzieś razem wyjeżdżaliśmy. Tym razem, chcieliśmy się zapuścić wręcz do serca puszczy. Żyć jedząc złapane ryby, pijąc wodę ze strumienia i takie tam. W samym Texasie byliśmy tylko raz, ale dzikie tereny Arizony, Kolorado czy Nowego Meksyku były nam dobrze znane. Słowem, wiedzieliśmy, czego można oczekiwać po takim miejscu. Tym razem to ja miałem wybierać cel wyprawy i sam nie wiem czemu, zaproponowałem Hunstsville. Do parku dojechaliśmy naszym samochodem, stanęliśmy na specjalnym parkingu dla podróżnych i ruszyliśmy w pieszą część drogi. Choć ścieżka nie była łatwa, a krajobraz dosyć monotonny, nie nudziło nam się. Jak to w gronie dobrych kumpli bywa, mieliśmy o czym pogadać i z czego się pośmiać. Ponieważ w lesie szybko zapada zmrok, gdy tylko zaczęło się ściemniać, zatrzymaliśmy się. W pobliżu znaleźliśmy dogodne miejsce na postój, zorganizowaliśmy drewno na ognisko, rozłożyliśmy namiot i wreszcie, zasiedliśmy przy płomieniach. Mieliśmy pewien zwyczaj, zresztą, pewnie nie tylko my. Przez cały rok zbieraliśmy straszne historie, by w noce takie jak ta, podczas jednej z naszych wypraw, opowiadać je przy blasku ognia.
Było już późno, gdy poczuliśmy jakiś wyraźny, mdły zapach. Żaden z nas nie był pewny, co mogło tak śmierdzieć, więc postanowiliśmy to sprawdzić. Mikeowi akurat zachciało się lać, więc odeszliśmy na chwilę od ogniska i poczęliśmy przeszukiwać pobliskie zarośla. Po chwili z krzaków wybiegł Mike. Spodnie w kroku miał całe mokre, toteż śmialiśmy się, co rusz rzucając jakimś niewybrednym żartem. Dopiero po kilku chwilach ktoś spostrzegł, że biedaczyna jest blady jak ściana i ledwo łapie oddech. Gdy zamilkliśmy, Mike zaczął coś krzyczeć i poprowadził nas za sobą w miejsce, z którego przed chwilą wrócił. Atmosfera zrobiła się poważna i w ciszy ruszyliśmy za nim. Nie mieliśmy pojęcia, o co mu chodzi, ale w oddali słychać było jakby stłumiony płacz. Tylko Mike wziął latarkę, więc pozostało nam jedynie biec za nim przez ten czarny, gęsty las.
Po chwili zwolniliśmy, a światło latarki padło na jakiś budynek. To był stary domek letniskowy, czy coś w tym stylu, zaniedbany i raczej opuszczony. Przynajmniej tak wyglądał, ale to właśnie zza tych ścian dochodził odgłos szlochania. Z wolna podeszliśmy do drzwi frontowych, a serca biły nam coraz mocniej. Mike ostrożnie zastukał i w tym samym momencie płacz nagle ucichł.
Czekaliśmy, słysząc ciężkie, powłóczyste kroki zmierzające w naszym kierunku. Gdy ucichły, rozległ się zgrzyt zasuw i brzdęk zdejmowanych łańcuchów. A potem cisza. Zupełnie nic się nie stało, a sytuacja wydawała się coraz dziwniejsza. Zapukaliśmy jeszcze kilka razy, ale domek wyglądał teraz na naprawdę opuszczoną ruderę, w której nikt nie był od lat. Obeszliśmy go w koło, oczywiście trzymając się razem. Czułem, że sam, bez latarki, od razu zesrałbym się ze strachu. Po chwili zauważyliśmy okno. Alex wziął głęboki oddech i stwierdził, że zajrzy do środka, ale musimy go podsadzić. Podszedłem tam razem z Mikem i podnieśliśmy go. W ciszy obserwowaliśmy jak zdejmuje z szyby pajęczyny i przykłada do niej dłoń, by móc cokolwiek dojrzeć.
To stało się tak nagle. Usłyszeliśmy ciche uderzenie, po czym Alex w jednej chwili krzyknął i odepchnął się od okna. Przewróciliśmy się do tyłu razem z nim. Zaczął się wydzierać i miotać, miał w oczach istny obłęd. Na nic się zdały nasze próby uspokojenia go, gdyż już po paru sekundach biegł w stronę obozu. Musieliśmy biec za nim była tylko jedna latarka, a żaden z nas nie chciał zostać sam wśród ciemności. Gdy w końcu dotarliśmy, złapaliśmy go za bary i usadziliśmy na miejscu. Ogień dogorywał, więc dorzuciłem trochę chrustu. Ręce trzęsły mi się i nie wiedziałem, co mam robić. Kręciłem się w kółko, a gdy trochę ochłonąłem, podszedłem wraz z innymi do Alexa. Chcieliśmy wiedzieć, co się stało. Niestety, nie mógł wykrztusić żadnego słowa, sapał tylko ciężko, pustym wzrokiem wpatrując się w ciemność. Wszyscy byliśmy przerażeni i nawet nie myśleliśmy o śnie. Podtrzymywaliśmy ogień do wschodu słońca. Alex zachowywał się jak obłąkany. Co jakiś czas wstawał, zaczynał krzyczeć i szlochać zupełnie bez powodu. Rano wyglądał jak inna osoba. Siedział tylko i szeptał coś do siebie, z cicha popłakując.
Razem z Mikem postanowiliśmy wrócić się tam i rozejrzeć przy świetle słońca. Znaleźliśmy to miejsce, lecz nic tam nie było. Jedynie smród, który czuliśmy zeszłej nocy, teraz był nie do zniesienia. Odór zgnilizny, obrzydliwa, stęchła śmierć. Wróciliśmy do obozu i to był chyba przełom. Alex rozgryzł sobie wargi i połykał własną krew. John stał za nim i wyglądał tak, jakby miał zaraz umrzeć ze zmęczenia. Myślę, że wszyscy tak wyglądaliśmy, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, póki go nie zobaczyłem. Wtedy, Alex wyszeptał pierwsze zrozumiałe słowa od czasu zeszłej nocy: Musimy się stąd wynosić. Natychmiast.
Było koło południa, kiedy zaczęliśmy się pakować, Zrządzeniem losu, niebo zasnuły ciemne, ciężkie chmury, a po chwili zaczęło lać jak z cebra. Alex znów wpadł w panikę. Chwycił jakiś pręt i kazał nam się wynosić, w przeciwnym razie, sam nas stąd wyrzuci. Mike wdał się z nim w kłótnię, po czym zaczęli się bić, Na szczęście, udało się to jakoś załagodzić. Skończyliśmy się pakować i ruszyliśmy na parking wczorajszym szlakiem.
Niestety, los zadrwił z nas po raz kolejny. Przez przełęcz, którą tu przyszliśmy, płynęła teraz wściekła rzeka, niosąca kamienie, błoto i gałęzie. Nurt był zbyt silny, by można było ją przekroczyć. Alex znów wpadł w szał, klął i wydzierał się, że gdybyśmy się nie pakowali tak długo, zdążylibyśmy przed zalaniem drogi. Na szczęście znowu udało nam się go uspokoić, a co więcej, powiedział nam wreszcie, co stało się zeszłej nocy.
Twierdził, że gdy tylko przyłożył twarz do szyby, coś po drugiej stronie okna zrobiło dokładnie to samo. Blada twarz o czarnych oczach i wielkich, ciemnych ustach, uśmiechała się szeroko w jakiś przerażający sposób, a od głowy Alexa dzieliło ją tylko cienkie, zakurzone szkło. Mike, wciąż wściekły, zaczął się kłócić. Nie dopuszczał do siebie wersji wydarzeń, o której mówił nam Alex. Nie pozostało już nic innego, jak tylko iść wzdłuż potoku w poszukiwaniu brodu.
Widzieliśmy masę zabawek niesionych przez tą brązową, mulistą wodę. Wiele starych, dziecięcych lalek o dużych oczach i okrągłych twarzach. To nie były jednak śmieci wypłukane gdzieś z lasu, po prostu tych lalek było zbyt dużo. Mike wyłowił jedną i dobrze się jej przyglądnęliśmy. Miała wbudowany mechanizm głosowy, jak to wiele lalek. Mówiła coś, czego nie mogliśmy zrozumieć. Bełkotała, to śmiała się na przemian. Pomyśleliśmy, że to przez wodę albo po prostu baterie siadają. Wyrzuciliśmy ją i poszliśmy dalej.
Słońce zbliżało się ku horyzontowi, a Alex znowu dziwnie się zachowywał. Mamrotał coś i oddychał ciężko, tak jak wcześniej. Wtedy wszyscy zaczęliśmy widzieć jakieś cienie pomiędzy drzewami, na które mówiliśmy BS. Były ledwo widoczne, jednak nie dawały nam spokoju i przynosiły uczucie strachu, czy niepewności, coś w tym rodzaju. Byliśmy zajęci obserwowaniem BS, kiedy nagle, przed nami, pojawiła się ta stara chata. Nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć, jedynie Mike ruszył naprzód, mówiąc: To jakieś bzdury, wchodzę tam. Alex rzucił się na niego, by go powstrzymać. Wszyscy chcieliśmy go powstrzymać. Mike jednak, odtrącił nas od siebie i wrzasnął, byśmy się od niego odpierdolili. Niech każdy robi, co chce, przecież to bzdury
Wtedy, wszystkie te lalki z potoku zaczęły płakać, bełkotać, próbowały nawet nucić jakąś przerażającą melodię. W powietrzu znów czuliśmy ten ohydny zapach zgnilizny. Nawet Mikeowi zmiękły nogi, więc szybko obeszliśmy dom i w pośpiechu szukaliśmy brodu lub czegokolwiek, co pozwoli nam się stąd wydostać. Gdy wreszcie dotarliśmy na parking, księżyc świecił słabo zza chmur. Wsiedliśmy do samochodu i natychmiast ruszyliśmy. Chcieliśmy wjechać na drogę nr 45 do Houston, jednak trwały prace remontowe. Był objazd, niestety, szutrowa droga prowadziła wprost w ciemny las.
Niespodziewanie, do naszego samochodu podeszłą mała dziewczynka. Powoli zbliżyła się do drzwi pasażera, patrząc na nas błagalnym wzrokiem. Wyglądała na zagubioną i nieco poobijaną, więc myśleliśmy, że oddaliła się od jakiegoś obozu, a przez noc i ulewę nie wiedziała jak wrócić. Jedynie Alex nie stracił głowy albo stracił ją już wczoraj i zamknął szybko drzwi. Dziewczynka przyłożyła twarz do szyby i zaczęła uśmiechać się jak klaun, szeroko, w ten przerażający, zupełnie nie zabawny sposób.
Wierzbowi Ludzie
W miejscu, z którego pochodzę krąży taka legenda. Dotyczy ona po prostu wierzbowych ludzi. Prawie wcale nie potrzebujemy ochrony porządku publicznego w tym mieście. Wierzbowi ludzie zajmują się wszystkim. Każdy krok, każde słowo, każda przelana kropla krwi... Wierzbowi ludzie wiedzą o tym zanim ktokolwiek inny się dowie. Uwierz mi, każdy kto wywołał gniew wśród nich, zniknął bez śladu. Dlatego też, gdy zrozumiałem co zrobiłem było już za późno. Wierzbowi ludzie nadchodzili.
Ona po prostu nie mogła się zamknąć. Bez względu na to co bym powiedział i co bym zrobił... ehh... ona była histeryczką. Ciągle chodziła po domu krzycząc. Stwierdziła, że znalazła to i owo, i że ją zdradzałem. Zapytała mnie z kim, więc powiedziałem, że jest szalona. Myślę, że wyczerpałem już tą wymówkę. Po chwili nie mogłem już znieść jej pieprzonego głosu. Mogłbym chodzić z pokoju do pokoju, ona podążałaby za mną. Gdy weszliśmy do kuchni moja cierpliwość się wyczerpała.
Wziąłem pierwszy lepszy nóż jaki mogłem znaleźć i wbiłem jej prosto w gardło. Jej oblicze złości i smutku zlało się w jeden grymas rozpaczy i niedowierzania. Padła na kolana, purpurowa ciecz swobodnie zalała jej bluzę. Wbiła swoje łapy w podłogę wydając jakieś bulgoczące dźwięki, które jeszcze bardziej mnie rozwścieczyły. Chwyciłem żelazną patelnię, która grzała się na kuchence i zamachnąłem się na jej głowę. Wilgotna, krwista szczelina powstała w miejscu, w które dostała. Mimo wszystko, kiedy mogłem już przestać - nie przestawałem.
Nawet nie wiem ile razy ją uderzyłem, ale miałem niezłą ilość krwi na sobie. To co zostało z jej głowy było złączone ze sobą cienkimi kawałkami kości a krew nie przestawała się lać. Z dużym zgrzytem rzuciłem patelnię na podłogę. Marzyłem, żeby dotknęły mnie wyrzuty sumienia, przynajmniej mógłbym poczuć się jak człowiek. Niestety, tak się nie stało. Byłem po prostu szczęśliwy, że sie jej pozbyłem. Z burknięciem podniosłem jej ciało z podłogi i wciągnąłem na ramię. Jej twarz wisiała obok mnie, martwe oczy spoglądały z przekonaniem. Mogłem tylko chichotać. Jak tylko znalazłem się na zewnątrz, zrzuciłem zmasakrowane ciało na ziemię i poszedłem szukać szpadla. Wtedy wiedziałem, że mnie obserwują.
Słyszałem szepty dochodzące z lasu a w kącie oka mogłem dostrzec ich śledzących uważnie każdy mój krok. Kiedy patrzyłem na drzewa widziałem jedynie sękate gałęzie gapiące się na mnie. Wiedziałem, że oni tam są. Zrobiła się szarówka zanim ją na dobre pochowałem. Byłem cały mokry od potu co powiększyło plamy krwi na moim ubraniu i pozwoliło im przybrać barwę pomarańczową. Spojrzałem raz jeszcze na drzewa i dostrzegłem ich wyglądających zza pni. Długie, sękate twarze z wydrążonymi oczyma i mizerną, nagą sylwetką. Mogłem tylko częściowo dostrzec ich twarze, jako że zdecydowali się schować za ich pieprzonymi, kochanymi drzewkami, lecz byłem pewien, że tam są. Obserwują, szepczą...
"Na co się gapicie, idioci?! Słyszeliście ją! Musiałem to zrobić!" wydzierałem się na nich. Czy czekałem na odpowiedź? Sam nie wiem. Po prostu wciąż obserwowali zza drzew. Splunąłem na ziemię i odrzuciłem szpadel. Mogliby mnie dorwać w ciemności a ja nie mam zamiaru poddać się bez walki. Skradając się, wszedłem do domu i przygotowywałem się. Zastawiłem drzwi komodą i kanapą, zabiłem wszystkie okna deskami. Jak tylko słońce spełzło za horyzont wielka obawa narodziła się gdzieś w głębi mojego żołądka. Nerwy ze stali? Phi... Zacząłem obawiać się myśli, że zacznę zmieniać się w strugę zimnego jak lód potu. Załadowałem strzelbę i sięgnąłem po butelkę whiskey. Wziąłem jeden wielki łyk, a potem następny i następny, aż w końcu sfrustrowany roztrzaskałem butelkę o ścianę.
Jedne jedyne drzwi pozostawiłem otwarte. Drzwi z widokiem na las. Postawiłem naprzeciwko nich krzesło i usiadłem ze strzelbą w ręku. Wciąż się gapili. Wierzbowi ludzie. Patrzyliśmy tak na siebie przez kilka godzin. W końcu zmęczenie wzięło górę i zacząłem przysypiać. Desperacko starałem się mieć oczy otwarte. Przez głupią sekundę podparłem swoję głowę strzelbą tak aby nie mogła upaść. Otrząsnąłem sie z tego durnego pomysłu i podniosłem wysoko głowę. Ostatnią rzeczą jaką chciałem zrobić było zastrzelenie samego siebie. Eh, gdybym wiedział co potem nastąpi... Pewnie powinienem był to zrobić.
Zmusiłem się do zostania przytomnym jeszcze przez kilka godzin. Dzień przyszedł i odszedł, była północ gdy się zorientowałem. Oni pozostawali za drzewami. Zacząłem sobie uświadamiać, że jeżeli zamknę na chwilę oczy, będę miał wystarczająco dużo czasu by je otworzyć i w trakcie gdy oni będą starali się mnie dorwać, ja będę mógł kilku ustrzelić. Uśmiechając się do siebie zrobiłem to. Trudno powiedzieć jak długo spałem. Być może sekundy, może kilka dni. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, że wciąż siedziałem na krześle ze strzelbą na kolanach. Natychmiastowo ocknąłem się gdy zobaczyłem, że wierzbowi ludzie nie kryją się już za drzewami. Wściekłem się i podniosłem lufę. Zrobiłem kilka kroków na zewnątrz starając się równomiernie oddychać. Zachwiałem się niekontrolowanie i zrozumiałem, że nie da się trzymać tej cholernej broni stabilnie.
Uspokoiłem się kiedy nie dostrzegłem niczego na zewnątrz, więc postanowiłem wrócić na swoje stanowisko lecz nagle zamarłem w bezruchu. Czułem łzy w oczach a w moim gardle coś zaczęło podnosić się i opadać. Wierzbowi ludzie spoglądali na mnie z każdej strony domu. Zmroził mnie widok ich sękatych twarzy i gałęziopodobnych rąk. Musiałem coś zrobić. Podniosłem broń i strzeliłem. Strzał zdołał wyrwać część framugi ale nie trafił żadnego z nich. Ze złością sięgnąłem do kieszeni po świeży pocisk. Udało mi się przeładować, więc raz jeszcze podniosłem lufę.
Wierzbowi ludzie wciąż patrzyli na mnie z każdej strony. Tym razem przymierzyłem i strzeliłem ponownie. Kolejny strzał trafił we framugę, lecz znacznie bliżej od poprzedniego. Nerwowo grzebałem w kieszeni szukając kolejnego pocisku a kiedy udało mi się go dobyć, przykrył mnie wielki cień. Spojrzałem w górę, oni byli nade mną. Krzyczałem, a zamykając lufę zatrzasnąłem sobie palec, efektownie odcinając go. Tuż po tym straciłem przytomność i upadłem.
Kiedy się ocknąłem było cholernie zimno. Wzrok powoli do mnie wracał. Czułem, że coś mnie ciągnie. Moje serce zamarło kiedy się rozejrzałem. Ciemność rozciągała się jak okiem sięgnąć. Wiedziałem, że jestem w najgłębszych partiach lasu. W miejscu, gdzie kiedyś znajdował się kciuk była czerń i opuchlizna a ręka była odrętwiała aż do łokcia. Cholernie bolały mnie także kostki lecz nie wiedziałem dlaczego. Gdy na nie spojrzałem okazało sie, że są zwichnięte a wierzbowi ludzie ciągną mnie za stopy. Zacząłem krzyczeć tak głośno jak było to możliwe. Chciałem, żeby ktoś mnie usłyszał. Ktokolwiek...
Byłem chyba jedynym powodem, dla którego coraz więcej wierzbowych ludzi wyłaziło zza najdziwniejszych wierzb jakie w życiu widziałem. Ich pnie były dosyć małe i wyglądały dosłownie jak skóra. Ziemia dokoła nich była czerwona i wilgotna jednakże w miejscu, do którego mnie zaciągneli teren był mokry i nierówny. Spojrzałem na ich korony. Człowieku, uwierz mi. Nie chciałbyś tego widzieć, ja sam tego nie chciałem. Z drzew zwisały ciała obdarte ze skóry, krew lała się z nich strumieniami. Moje krzyki były pochłonięte przez ciemność a moje gardło wysiadło, zachrypnięte i nadwyrężone. W ciszy słyszałem zanikający jęk...
Obejrzałem się, chciałem się dowiedzieć czy ktoś jeszcze jest w okolicy. Może jakiś idiota, którego spotkał taki sam los jak mnie. Na moje nieszczęście odkryłem źródło jęków. Ciała zwisające z gałęzi były wciąż żywe. Wkrótce moje zwłoki także miały być rozdarte na kawałki. Potępiony, będę wisiał a moja krew będzie zasilała te cholerne wierzby. Nie mogłem zrobić niczego innego poza zaakceptowaniem swojego losu. Wierzbowi ludzie dopadli mnie...
|